Wyhamować głód kornika

 

Rozmowa z dr hab. WOJCIECHEM GRODZKIM, profesorem nadzwyczajnym Instytutu Badawczego Leśnictwa, współautorem i redaktorem pierwszej polskiej monografii kornika drukarza

- Z perspektywy czasu działania leśników podjęte w Beskidach podczas katastrofy zamierania świerczyn były słuszne. Nauka potwierdza, że zrobiliśmy wtedy wszystko co było możliwe?

-Tak, ponieważ nie mieliśmy wielkiego wyboru. Sposób postępowania w okresach gradacyjnego występowania kornika drukarza jest znany od dziesięcioleci i właściwie – oprócz wprowadzenia syntetycznych feromonów, co miało miejsce ponad 30 lat temu – nic się w tym zakresie nie zmieniło. Podstawową metodą przy ograniczaniu populacji kornika drukarza jest jak najwcześniejsze wyszukiwanie drzew, w których rozwija się młode pokolenie i usunięcie ich z lasu bądź zniszczenie kory zanim rozwijające się w niej chrząszcze zdążą wylecieć. W tym tkwi sens cięć sanitarnych, czyli usuwania tzw. posuszu czynnego - drzew, w których w danym momencie rozwijają się larwy kornika. Do tego zatrudnia się „trocinkarzy" - ludzi, którzy na podstawie charakterystycznych symptomów (np. trocinek wysypujących się z chodników kornika) potrafią takie drzewa znaleźć i wyznaczyć do usunięcia. Dodatkowo dysponujemy syntetycznymi feromonami. Odkryto bowiem, że kornik drukarz wydziela w mikroskopijnych ilościach substancje, którymi wabi inne osobniki. Ich sztuczne odpowiedniki, ale w stężeniu wielokrotnie wyższym od naturalnego, umieszczamy w specjalnych pułapkach odławiających chrząszcze. Nie jest to jednak metoda, która mogłaby funkcjonować samodzielnie. Wiązano z nią początkowo duże nadzieje, ale praktyka pokazała, że nie tędy droga. Początki stosowania pułapek feromonowych w górach to okres gradacji kornika drukarza w Sudetach w latach 80. Wtedy zachłyśnięto się tymi feromonami, stawiano po kilkadziesiąt pułapek w jednym miejscu, odławiano kornika „wagonami". Wyłapane owady wywożono w beczkach i niszczono. Wszyscy byli zafascynowani pozorną, jak się później okazało, skutecznością. Niestety, na fali tego entuzjazmu została nieco uśpiona czujność leśników. Skutki były katastrofalne, bo praktyka dowiodła, że metoda feromonowa jest bardzo dobrą metodą, ale jako jeden z elementów kompleksowego postępowania ochronnego, którego głównym elementem musi jednak pozostać wyszukiwanie i usuwanie drzew zasiedlonych przez owady.

- I wróciliśmy do źródeł…

- Wróciliśmy, ze szczególnym uwzględnieniem jednego faktu – w tej metodzie najważniejsza jest terminowość. O skuteczności działań decyduje precyzyjne planowanie i ścisłe dotrzymywanie terminów w przeprowadzeniu zabiegów. Usuwanie drzew, z których kornik już wyleciał, z punktu widzenia ochrony lasu, nie ma sensu. Jest to już tylko ratowanie surowca i minimalizowanie strat ekonomicznych. W momencie gdy nie usuniemy posuszu na czas, korniki, które je opuściły, atakują kolejne żywe drzewa.  Drewno z drzewa zaatakowanego przez kornika i nieusuniętego w terminie może też być gorszej jakości, np. wskutek zasinienia czy zgnilizny. To wszystko decyduje o późniejszej cenie. Metoda tradycyjna, uzupełniona o pułapki feromonowe i klasyczne, daje najlepsze rezultaty. Dodam, że pułapki klasyczne to drzewa ścinane tuż przed rójką kornika drukarza, które nie będą się bronić tak jak zdrowe drzewa, a więc są chętniej wybierane przez owady. Leśnicy czekają aż zostaną zasiedlone, a wówczas są one natychmiast wywożone z lasu bądź korowane. Można do takiej klasycznej pułapki dowiesić feromon, żeby zwiększyć zasiedlenie czyli podnieść skuteczność pułapki.

Alternatywą jest niepodejmowanie żadnych działań, ale ze świadomością wszystkich konsekwencji takiego postępowania. To oznacza, że będziemy patrzeć na krajobraz z martwym drzewostanem. Takie widoki wcale w polskich górach nie należą do rzadkości, jednak dotyczą przede wszystkim obszarów objętych reżimem ścisłej ochrony przyrody. Możemy je obserwować przede wszystkim np. w rezerwatach pod Baranią Górą czy na Romance. Podobne fragmenty martwego drzewostanu są w Gorcach i wyższych partiach Tatr. W przypadku Beskidów nie o to jednak chodzi. W większości mamy tu przecież do czynienia z lasami o statusie drzewostanów gospodarczych. Mimo że jest to obszar, w którym lasy pełnią funkcje nie tylko produkcyjne, ale także ochronne, turystyczne, krajobrazowe, to przecież trudno pominąć kwestię strat ekonomicznych. Fundusze pozyskane ze sprzedaży drewna w okresie gradacji kornika są bowiem przeznaczane na odbudowę i co ważniejsze przebudowę drzewostanu w Beskidach.

- Czy to zrównoważyło wcale nie rzadkie sugestie, żeby pozostawić wszystko przyrodzie?

- Oczywiście, że las (rozumiany tu jako drzewostan) wróciłby w Beskidy z odnowień naturalnych świerka. Czy jednak, biorąc pod uwagę wszystkie funkcje, które las w tym miejscu pełni, ale także znane nam zagrożenia, chcemy znów mieć tu te same lite świerczyny? Trzeba powiedzieć wyraźnie, że leśnicy wykonali pracę w takiej skali, że do dziś trudno uwierzyć, iż się to udało. Przecież w momencie szczytu gradacji wywożono stąd, podkreślam – na czas, w terminie - ponad milion metrów sześciennych drewna rocznie. To było bardzo trudne przedsięwzięcie, tak od strony technologicznej, jak i logistycznej, jako że należy zapewnić organizację czasowo- przestrzenną prac. Proszę pamiętać, że w górach okres wegetacji jest krótki. Wiosna przychodzi późno, ale potem przyroda w błyskawicznym tempie nadrabia ten „stracony" czas. Kornik na wiosnę tylko czeka, że by zacząć rójkę. Jest głodny dwóch rzeczy: chce jeść i rozmnażać się, stąd gwałtowność tego procesu. Niemal w tym samym czasie trzeba zorganizować trocinkarzy, szybką ścinkę i błyskawiczny wywóz zasiedlonych drzew z lasu bądź ich okorowanie i spalenie kory. A wszystko to w warunkach niekorzystnego ukształtowania terenu, z ograniczoną liczbą dróg wywozowych. Do tego dochodzą protesty społeczne, często wynikające z braku wiedzy. Dyscyplina i poświęcenie tych ludzi zadecydowały o tym, że się powiodło. To jest pierwszy przypadek w Europie, o ile nie na świecie, kiedy udało się skutecznie wyhamować gradację kornika drukarza.

- W kontekście katastrofy w Beskidach pojawiały się zarzuty, że leśnicy nie byli tu bez winy, bo przetrzymali na pniu drzewostany, które dawno powinny zostać wycięte. Pochodzące jeszcze z początków XX wieku tutejsze lasy świerkowe były przecież sadzone z myślą o wysokiej rencie drzewnej.

- O tak, to często słyszany zarzut. Drzewostany, które powinny dożyć maksymalnie do 80 lat, mają dziś po 100-130 i więcej lat. Proszę sobie jednak spróbować wyobrazić, że 30 lat temu ktoś proponuje, by te drzewostany wyciąć. Już słyszę krzyk i protesty w stylu „jak to, takie piękne choinki, świerki istebniańskie, tyle lat rosły". Ówczesna opinia społeczna zjadła by takiego człowieka żywcem.

- Beskidy to obszar transgraniczny. Kornik nie patrzył, czy leci w stronę drzew po polskiej czy po słowackiej i czeskiej stronie. Jak z zamieraniem świerczyn radzili sobie w tym czasie nasi sąsiedzi?

   - Czesi, a zwłaszcza Słowacy, mają inne podejście do ochrony lasu przed kornikiem. Na Słowacji przez wiele lat nie było problemu wielkich gradacji kornika drukarza, więc wypracowali sobie oni taką metodę, że wkraczali z cięciami zupełnymi w dany drzewostan w momencie, gdy udział procentowy drzew martwych przekraczał pewien próg. To zupełnie inne podejście niż u nas. My traktujemy problem indywidualnie, wysyłamy trocinkarzy i usuwamy pojedyncze drzewa. To jest bardziej skomplikowane i uciążliwe, ale skuteczne i dlatego tak robimy. Różnica polega też na tym, że po polskiej stronie w górach od lat nie prowadzi się już gospodarki leśnej przy pomocy tzw. zrębów zupełnych. Tymczasem u Słowaków nadal funkcjonuje ten system zagospodarowania lasu. Pas drzewostanu wycina się całkowicie wzdłuż stoku, czeka się na obsiew lub wykonuje sadzenie. I w to się także wpisuje ich system postępowania z kornikiem. W efekcie często, w sposób niezamierzony, pozwala się kornikowi opuszczać zasiedlone drzewa, czyli w praktyce się go hoduje. W pewnym momencie Słowacy, zaniepokojeni tym co się dzieje, zaczęli sobie pomagać pułapkami feromonowymi ustawianymi w postaci barier tuż przy ścianie drzewostanu. Skutek miało to dwojaki, bo część owadów wyłapywano, ale część wręcz wabiono do lasu, w którym nie brakowało osłabionych drzew. Od kilku lat na Słowacji zaczęto zmieniać sposób postępowania i coś, co dla nas było oczywiste 100 lat temu, zaczęto wprowadzać do praktyki leśnej.

- Czy te doświadczenia z kornikiem w Beskidach możemy jakoś przełożyć na to, co się obecnie dzieje w Białowieży? Kornik rośnie tam w siłę.

- Nie możemy tego w ogóle porównywać. Drzewostany beskidzkie, które zniszczyła gradacja kornika to były zdecydowanie lite i sztuczne świerczyny. W trzech nadleśnictwach leżących w całości w Beskidzie Śląskim i Żywieckim (Ujsoły, Węgierska Górka i Wisła) w roku 2007 udział świerka wynosił 88-97 %, podczas gdy w całej Puszczy Białowieskiej jest to 27 %, i nie ma tam takich dużych obszarowo litych świerczyn. Nawet jeśli kornik zdziesiątkuje świerki, to pozostaje szkielet lasu tworzony przez liczne inne gatunki drzew. I jest jeszcze szczególny status Puszczy Białowieskiej, która jest symbolem dziewiczej przyrody, co oznacza, że rozwiązania standardowo przyjęte w leśnictwie (także w Beskidach) natrafiają na różnorakie ograniczenia. Część puszczy to park narodowy objęty ochroną bierną oraz ok. 15 tys. ha rezerwatów (a zatem poza wszelką dyskusją), a w otaczających je lasach gospodarczych działania ochronne spotykają się ze skutecznym  oporem organizacji określanych jako ekologiczne. Natomiast sama gradacja kornika w północnej części kraju może być ostrzeżeniem dla Beskidów, dlatego trzeba jej się bacznie przyglądać. 

Rozmawiała: MONIKA MATL